poniedziałek, 26 listopada 2012

No pizza!



Nie jestem fanką pizzy zaznaczam na wstępie. Jak pójdziesz ze mną do knajpy będzie to ostatnia rzecz, jaką zamówię z menu. Powodów jest co najmniej dwa. 
Po pierwsze męczy mnie zawsze to, że zazwyczaj muszę wybrać nazwę pizzę, w której nie pasują mi, co najmniej jeden lub dwa składniki. Wymiana raczej jest niemożliwą, tudzież nawet, gdy na to pójdą, ktoś się zawsze pomyli. 
Powód nr 2: nigdy nie jadałam prawdziwej włoskiej pizzy, może tu jest problem.
Jeśli jednak pizza to tylko domowa, na cienkim cieście, którą można po ukrojeniu trzymać w rękach i się nią zajadać. Kiedyś znajomym na majówce zaserwowałam 4 różne odsłony tego drożdżowego placka i byli nim zachwyceni, twierdząc, że to najlepsza pizza w mieście, a byli wśród nich prowadzi jej koneserzy.
Pizza wbrew pozorom nie jest trudna potrawą i jest z rodzaju tych, co możemy nazwać czyszczeniem lodówki, podobnie jak wszelkiego rodzaju tarty, omlety czy zapiekanki. Właściwie, jeśli masz w niej drożdże i ser, to możesz ją zawsze zrobić. 
Ja mam swoje ulubione składniki, bez których sobie jej nie wyobrażam. Muszą być na niej oliwki, mozzarela, tuńczyk. Do szczęścia mi nic więcej nie potrzeba, no może kaparów!
I czosnek, dużo czosnku!!!

środa, 7 listopada 2012

Popisowy numer sojowy

Przyszedł czas na sojowy numer. Miła odmiana po obżarciu mięsiwem. Gulasz na nutę wegetariańską, a soja w nim zawarta może zmylić i zmyliła niejednego mięsożercę. Więcej powiem, znam kilkoro z nich, którzy go uwielbiają i jak go robię, a robię wiadomo wielki gar, jak dla pólku wojska, to muszę obiecać porcję na wynos. Swego czasu królował Pan Gulasz na grillach, domówkach, a jego zapach mogli też okazję poznać współtowarzysze pewnej podróży PKS-em. Mogę nawet śmiało rzecz, że niektórzy z tych, co go zasmakowali, zaczynali nawet w żądzy i chęci ponownego spróbowania mówić gollumowym głosem... gullllaszzzzzzzz, guulaaaaaaaasz...

Męska rzecz

W męskim świecie, tak jak w męskiej logice wszystkiego ma być proste, łatwe i uporządkowane. 

W męskiej kuchni znanych mi mężczyzn, którzy nie wykazywali szczególnych umiejętności kulinarnych królowała prostota w postaci kanapek, tostów, parówek, śląskiej z wody, kiełbaski smażonej z cebulką i nieśmiertelnej jajecznicy. Absolutnie nie ma nic na przeciwko, wręcz przeciwnie. Znam ten stan, kiedy się po prostu nie chce wymyślić , żeby coś dobrego i wyszukanego zjeść. Mam wtedy gdzieś wszystkie kuchnie świata, na widok, których generalnie cała się trzęsę. Chcę parówkę, chcę jajo, chcę śląską w dłoń i wgryźć się w nią  ze zwierzęcym odruchem. Gdy mi się jednak trochę zachce, ale tylko trochę i to bomby kalorycznej, która dostarczy mi wiele energii oraz tłuszczy robię taką zapiekankę, którą absolutnie i fenomenalnie robił mój Tato. Nawet na patelni nie wygląda jakoś estetycznie, ani nawet na talerzu, ale zaspokojone kubki smakowe  maja to w głębokim poważaniu. Niech żyje prostota!

poniedziałek, 15 października 2012

Pieprzne popołudnie, dzień i wieczór

Święta w październiku? No tak oszalałam, bo kto widział piec pierniczki 2 miesiące przed Bożym Narodzeniem.  To po prostu kolejna cześć pewnego osobliwego projektu. Zapach miodu, imbiru, cynamonu i tłuczonych osobiście goździków roznosił się po mej „ogromnej kuchni”.  Wszystko wrzuciłam do michy i wprawiałam drewniana łyżkę w ruch. Kręciłam, kręciłam a pod nosem siarczyście klęłam, bo przecież miało być pieprzenie. Niełatwo kręcić taką masę, a jak doszło do niej masło i góry mąki, to wzięłam ją w swoje ręce. Gniotłam, klepałam, masowałam, aż gładkości nabrała i odpowiedniego koloru. Gdy już miałam jej już dość owinęłam ją folią i wrzuciłam do lodówki, by łaskawie ochłonęła. Tak się namęczyłam, że od razu do spania się ułożyłam. Następnego dnia się zemściłam, rozwałkowałam ją na czynniki pierwsze i wycięłam znajome kształty i upiekłam.  A w powietrzu roznosił się osobliwy zapach, cóż święta przecież tuż tuż…

Pasta i basta!


Stęskniłam się za pastą… Moja tęsknota znalazła swe ukojenie w resztce razowego penne, które znalazło się w bardzo opróżnionej szafce. Osamotniej szafce towarzyszyła równie skromna zawartość lodówki. Nie byłabym jednak sobą, by ulżyć swojej makaronowej tęsknocie. Nie było, więc carnbonara, ni bolognese, aglio All'olio, ni pomodoro… Pozostał nieokiełznany sposób na mix tego, co się ma. I tak powstała pasta broccoli - pasta z brokułami, gotowanym i pieczonym kurczakiem, w śmietanowym sosie z rozmarynem. 

czwartek, 4 października 2012

Ciągoty leśne


Nastała piękna, złota jesień. Chce mi się zatem po pracy spacerować aż do zmroku, chce mi się codziennie otulona chustką, z cienka czapką na głowie i rękawicach pędzić do pracy rowerem …Chce mi się, bo jeszcze ładnie, bo listki mi tańczą pod kołami i codziennie przybierają inną barwę. Chce mi się , bo ja lubię ten czas, gdy po południu zanurzam się w książce w towarzystwie herbaty z miodem i listkiem ususzonej mięty prosto z działki. Chce mi się, bo ciągnie mnie do parku, do lasu, a tam mogę znaleźć tajemnice natury.  A oto niektóre z nich, niestety nie przeze mnie zebrane o poranku, ale przez moja dzielną, wojowniczą Mamę :) Gdy trafiły do moich rąk oczyściłam je, a później poddałam obróbce termicznej. Smażyłam, gotowałam, chowałam w słoje, topiłam w sosie  i wirowałam w zupie. By zachować tę jesień w pamięci, ukryłam grzyby w czeluściach zamrażalnika, zawiesiłam na sznurkach, by po nie sięgnąć, gdy będę miała smaka na sos na kurkach.

sobota, 22 września 2012

Małe co nieco ;)



Jestem niekwestionowaną królową dań z resztek. W sensie z małych ilości pewnych całości. Tu coś wrzucę, tam coś dorzucę, zamieszam z ryżem, kaszą, makaronem lub zawinę w ciasto. Niewiele nam trzeba, a to jakaś cebulka, a może kawałek marchwi, cukinii właściwie wszystko, co mniej lub bardziej wpadnie mi w ręce. W taki oto sposób powstaje danie jednogarnkowe, jednopateleniowe lub jednoblaszkowe. 
Jestem fanką takich dań. Szczególnie w te jesienne dni, kiedy do sensu filmowego czy następnej partii ulubionego serialu prócz ciepłej herbaty, mam na talerzu coś dobrego. Lubię te, które zawijam w ciasto francuskie, kruche czy drożdżowe, oczywiście własnoręcznie robione. Znęcam się nad nim niemiłosiernie, aż będzie miało odpowiednią konsystencję i elastyczność. Następnie poddaje je masażowi, gdzie rozpłaszcza się rozkosznie pod ciężarem wałka do ciasta, by później napełnić je tym niespodziewanym czymś, co znajdzie się w środku. Nadam mu jakiś kształt, wrzucę na blaszkę i poślę w czeluści rozgrzanego piekarnika. Po mniej więcej godzinie uwolnię je od gorących objęć i gdy trochę ostygnie zatopię w nim swoje zęby.  Czyż nie jest warte grzechu?